Człowiek wielu profesji, talentów i pasji
- Szczegóły
- Utworzono: środa, 20, lipiec 2011 10:21
- Odsłony: 8181
Z Maciejem Wojtyszką, pisarzem, dramaturgiem i reżyserem, rozmawia Elżbieta Wozowczyk-Leszko.
Postać Macieja Wojtyszki tym, którzy lubią książki, kojarzy się z kultowymi książkami o Gżdaczu, Pciuchach, Brombie...
Niech Pani powie: Psztymuclach, będzie śmiesznie...
...miłośnikom teatru kojarzy się Pan jako autor scenariuszy, reżyser. Miłośnicy filmu też skorzystali z Pana talentu. W tej sytuacji mogę zapytać tylko o to, skąd taka wielotorowość zainteresowań. Jaki wpływ na to, że został Pan twórcą, miała Pana mama?
Pewnie była to najprostsza metoda, jaką stosują wszystkie toksyczne matki – mianowicie, ciężko wzdychała i mówiła na przykład: „Maciuś, nie wiem jak wyreżyserować to przedstawienie...". Miałem piętnaście lat, mogłem już reżyserować dwunastolatki, to się nauczyłem. I tak krok po kroku rozszerzała się skala rzeczy, które robiłem w życiu. Trochę przez przypadek robię tak dużo różnorodnych rzeczy. Nieprawdą jest, jakoby najemnicy mogli programować swoją pracę. Czasem coś się trafia, bo się trafia, po prostu, i w ten sposób poszerza się skala możliwości. Jest taki piękny fragment wiersza Rilkego: „A że wszyscy obok nich jak obok przedmiotów przechodzą, każdy śpiewać gotów i tak słyszy się nawet niezgorszą pieśń". Tak więc na różne sposoby człowiek śpiewał w życiu, bo miał rozmaite wyzwania.
Wiem, że bardzo lubi Pan cytować Hegla: „...zasada sprzeczności sięga głębiej w istotę bytu niż zasada tożsamości". Czyli gdyby przetłumaczyć na język niewtajemniczonych w filozoficzne zawiłości rozumowania: i śmieszno, i straszno. Czy właśnie to można zobaczyć w Pana przedstawieniach?
Sądzę, że tak. To znaczy staram się, żeby tak było, dlatego że od śmieszności do wzniosłości i odwrotnie czasem jest jeden krok. Myślę, że to dużo mówi o bycie, dużo mówi o nas, o tym jacy jesteśmy. Ktoś kiedyś powiedział, że kiedy się zakochał, to była tragedia, ale kiedy zakochał się jego kolega, to już nie tragedia. Tak więc to spojrzenie z boku na siebie i w ogóle na świat jako miejsce, gdzie jest pełno napięć, konfliktów, paradoksów, sprzeczności, ma pewien sens.
Krytycy komentujący przedstawienia, w których sięga Pan do postaci historycznych, często posługują się stwierdzeniami typu: „Wojtyszko tworzy paradoksy, dwuznaczności". To jest dla nich fascynujące. Czy wielowarstwowość postaci historycznych Pana również, jako autora, szczególnie pociąga.
Powiedziałbym tak: wielkie osoby, niezwykłe postacie, jak Mickiewicz, Bułhakow, Rossini, Petrarka czy Wyspiański (o których pisałem), Piłsudski – oni sami i wydarzenia z nimi związane to takie krople, w których przegląda się ocean. Oni mogą dać – jeśli się w nich zauważy to, co w nich najważniejsze – jakąś esencję czasu, jakichś pytań, jakichś myśli, które inaczej się rozmydlają. Żeby nie mówić o sobie, spójrzmy na przykład na wspaniały film Miloša Formana i Petera Shaffera Amadeusz. Nie wiem, czy Mozart był taki, i nie wiem, czy Salieri był taki, ale na pewno Amadeusz jest wielkim traktatem o darze, talencie i bólu braku talentu lub w każdym razie niedowartościowaniu. Chyba trudno sobie wyobrazić mądrzejszą sztukę niż ta Shaffera i Formana, która by chwytała sprzeczności, napięcia i konflikty.
Wielkie przedstawienia dramatyczne możemy zobaczyć w teatrze w Warszawie lub Krakowie, niektóre Pana sztuki prezentuje Teatr Telewizji.
Tak, ostatnio przygotowałem Powidoki, opowieść o niezwykłej parze polskich artystów: Katarzynie Kobro i Władysławie Strzemińskim. Spektakl dostał nagrody za scenariusz i za role na Festiwalu „Dwa Teatry".
Zatem siłą rzeczy przechodzimy do teatru radiowego, gdzie również sporo swoich dzieł Pan zostawił, aczkolwiek nie jest to trwały romans z Teatrem Polskiego Radia.
„Romans" zależny jest od tego, jak tam falują nastroje w teatrze. To znaczy: jak mają więcej czasu i pieniędzy na ludzi z zewnątrz, to mnie zapraszają, jak nie – to robią swoimi siłami. Jednak w największym stopniu jest to związane z konkretnymi zapotrzebowaniami. Na przykład na Dzień Teatru zrobiliśmy Garderobianego, bo było wiadomo, że mam doświadczenie w robieniu tej sztuki w teatrze „okazjonalnie".
Chętnie na warsztat twórczy bierze Pan literaturę współczesną. Dowodem na to jest przedstawienie Teatru Telewizji pt: Piotrek zgubił dziadka oko, a Jasiek chce dożyć spokojnej starości.
Tak, powstało ono na podstawie bardzo ładnej książki Lucyny Legut, pod tym samym tytułem. To są żartobliwe opowieści o dwóch chłopcach, takich czortach. Ich rodzice są aktorami, więc oni chcąc, nie chcąc, żyją życiem artystycznym i na swój sposób, bardzo zabawnie, komentują to życie. Z dużą radością, ponieważ bardzo cenię tę książkę pani Lucyny, zgodziłem się zrealizować te w sumie nieduże opowieści. Kiedy osoby odpowiedzialne za to w telewizji obejrzały przedstawienie, zachwyciły się i po dwóch latach powiedziały, żeby robić ciąg dalszy. Ale wtedy ci dwaj chłopcy mieli już wąsy, tak że tylko dlatego ten miniserial ma jedynie siedem odcinków.
Myślę, że teatr jest Panu bardzo bliski i jednocześnie to ulubiona forma artystycznej wypowiedzi, ale również kino Pana uwiodło.
Po Ogrodzie Luizy, który został dość dobrze przyjęty w Gdyni, otworzyła się szansa, żeby zrealizować następny film. Nazywa się Święty interes. Jest to pewien rodzaj żartu, ale nie takiego, by można było wybuchać śmiechem. Przeczytałem już parę obelżywych wpisów na różnych forach internetowych na temat tego filmu... Jest to komedia, a właściwie film obyczajowy z lekkim zacięciem komediowym. Jednak nie wszystkim będzie się podobał. Zwolennicy przesadnie klerykalnego punktu widzenia mogą być niezadowoleni na tym filmie, bo bohaterów – dwóch braci, którzy dostali w spadku samochód, którym niegdyś jeździł kardynał Wojtyła – grają Piotr Adamczyk i Adam Woronowicz. Niektórzy już tutaj mogą widzieć lekkie nadużycie, bo jeden grał papieża, a drugi – księdza Popiełuszkę. Zachowania odgrywanych postaci nie są takie jak w poprzednich filmach (po prostu tu bohaterowie postanowili wzbogacić się na świętości). Myślę, że sobie trochę robimy tych żarcików, nie chcę mówić: z polskiej wiary, ale z polskiego pogaństwa czy takiej dość ciemnej wiary. W jakiś sposób trafiliśmy w czas i czas nas trochę przerósł.
Również jest Pan autorem wielu popularnych seriali telewizyjnych, choć może nie wszyscy o tym wiedzą.
Tak, aczkolwiek nie muszą wiedzieć, bo nie jest to wiedza obowiązkowa. Jeśli miałbym się przyznawać do czegoś w dorobku telewizyjnym, to jednak do Teatrów Telewizji: Chryje z Polską..., Pan Gustaw i Matylda ze Zbigniewem Zapasiewiczem czy do Mistrza i Małgorzaty. Natomiast z odpracowania stu odcinków Miodowych lat, Pensjonatu pod Różą czy Miasteczka cieszę się, ale jest to po prostu zawód reżysera i w momencie, kiedy otrzymuje się taką ofertę, to się ją przyjmuje, bo to jest... praca.
Poza tym widzowie bardzo lubią oglądać seriale.
Tak, ja nie umniejszam jakości tej pracy. Sam mam kilka seriali, które kocham całym sercem, jak na przykład Office, Dr House czy Rodzina Soprano. Problemem, jeśli chodzi o polskie seriale tego typu, jest czas i budżet. Bardzo trudno byłoby zrealizować w Polsce na przykład Zagubionych.
Przechodzimy teraz do książek. Jakie są, według Pana, pożytki z czytania książek?
Prawie jak z oddychania. Ja się trochę wstydzę dlatego, że uważam, iż już minęły czasy, kiedy trzeba było namawiać ludzi, żeby przestali być analfabetami. Jednocześnie podobno przybywa ludzi, którzy przez lata nie czytają książek w ogóle. Jest mi wstyd, bo jakże namawiać ludzi do czytania, kiedy jest to tak oczywiste? A młodych ludzi? Nie wyobrażam sobie właściwie edukacji człowieka bez umiejętności płynnego czytania. Przyznaję uczciwie, swojego własnego syna, jak miał siedem lat, posadziłem i powiedziałem: „Tu są Przygody Nieumiałka, codziennie czytasz po jednym rozdziale, bo mamy wakacje".
To była kara czy przyjemność dla Pana syna?
Wtedy trochę narzekał, ale po latach twierdził, że to było jednak bardzo ważne i potrzebne.
Współcześnie ukazuje się na rynku bardzo dużo książek dla dzieci i młodzieży. Wydawnictwa prześcigają się w nawiązywaniu kontaktów z najlepszymi pisarzami. Czy uważa Pan, że po wszystkie książki, które są w księgarniach, warto sięgać?
Nie, nie uważam, właśnie też mam takie oduczucie, że pewien ciężar spoczywa teraz na rodzicach. Kiedyś trzeba było walczyć, by zdobyć jakąkolwiek książkę dla dzieci, a dobrych było tak niewiele... Zresztą, jak pamiętam, tak też było na rynku wydawniczym w latach 70.: po prostu, gdy ukazywała się jakaś ważna książka, to ją wszyscy czytali (jak Joyce'a czy Gombrowicza). W tej chwili jest trochę rzeczy brzydkich kolorystycznie, źle wydanych, źle edytowanych, niespecjalnie ciekawych, a z jakiegoś powodu wciskanych klientowi – tak samo jak się sprzedaje dużo marnego towaru. To jest wyzwanie przed rodzicami przede wszystkim, ale także przed bibliotekarzami, by nie dopuszczać do obiegu niewartościowych rzeczy, żeby stosować jakieś sito i w efekcie nie zniechęcić dziecka tym, że mu się da książkę, która jest źle napisana, brzydka, nieciekawa. Inaczej straci się potencjalnego czytelnika.
Angażuje się Pan w projekty związane z aktywowaniem młodych pisarzy, dramaturgów, poetów, do twórczości. Mam tu na myśli projekty „Szukamy polskiego Szekspira" czy „Młodzi tłumacze". To dalej funkcjonuje? Dużo mamy utalentowanej młodzieży?
Tak, mamy bardzo dużo zdolnych ludzi. Na konkurs „Szukamy polskiego Szekspira", który jest co dwa lata, przychodzi około 150 dramatów. Wybieramy około 15 najlepszych, a to są bardzo młodzi ludzie, między 16 a 20 rokiem życia, a niektóre z tych dramatów można spokojnie wystawić na scenie. Spotkania z tymi młodymi ludźmi pełnymi pasji, energii, to też jest jakaś nagroda dla mnie, dlatego że odzyskuje się wiarę w to, że nie wszystko stracone...
Czy na spotkaniach z czytelnikami zdarza się, że ktoś zada pytanie, kto to jest Bromba, Fikander albo Gżdacz?
Raczej nie. Małe dzieci na ogół pytają, jak wymyślam takie słowa. Wówczas im pokazuję, jak to się wymyśla, co jest dosyć proste. Natomiast na spotkaniach z czytelnikami ludzie nie pytają, jak się coś rodziło, tylko mówią, że jakoś to wpłynęło na ich życie. Znam osoby, które traktują niektóre z tych form, zwłaszcza opowieści z Bromby, jako część legendy ich rodziny. Wiele osób twierdzi na przykład, że ma „zwierzątko swojej mamy". To jest pochodna tego, że w Brombie wyrażeniem „zwierzątko mojej mamy" została nazwana bardzo trudna, zresztą opisana w książce Romain'a Gary'ego Obietnica poranka, relacja matka – syn, która powoduje, że nadmiar miłości może też wywoływać mnóstwo jakichś niezręcznych sytuacji, dziwności. To pięknie opisuje Gary: jak zostaje oficerem lotnictwa, matka rzuca mu się na szyję, a kiedy on ją powstrzymuje, ona wykrzykuje na cały teren: „to ty się wstydzisz swojej starej matki?!". Także takie mam reakcje. Ludzie odszyfrowują ten szyfr na swój sposób.
Bo to są książki do odszyfrowywania. Dużo w nich filozofii. To z kolei efekt Pana zamiłowania do tej nauki?
W 2004 roku wyszła książka Bromba i filozofia, która jest ewidentnie wykładem filozoficznym dla małych dzieci. Pojawiają się w niej echa paradoksów logicznych. Bromba i filozofia oraz Bromba i psychologia zawierają bardzo uproszczoną filozofię.
Czy rodzice nie przestraszą się takich tytułów? Może pomyślę, że to za trudne dla ich dzieci?
Mam może trochę nietypową opinię. Są dzieci, które w wieku lat ośmiu przeczytają Brombę i filozofię czy Brombę i psychologię i wyniosą z tego mnóstwo pożytku. Uważam, że te obie książki są na wiek od 10 roku życia, ale niektóre dzieci są niesłychanie zdolne, twórcze, ciekawe świata i zrozumieją te treści wcześniej. Są i tacy odbiorcy, którzy będą czytali w wieku lat 30 i nadal nie będą tego rozumieli. Żeby nie było tak słodko, to powiem, że kiedyś, jak robiliśmy pierwsze Bromby w telewizji, jeszcze z Wieńczysławem Glińskim, dostałem taki list: „...jak dziecko ma to rozumieć, jak ja tego nie rozumiem...?".
Mówi się od jakiegoś czasu o bajkach i książkach terapeutycznych. Czy to właściwe określenie dla literatury?
Właściwie cała literatura jest trochę terapią. Jeżeli opowiadamy wielkie mity, wielkie bajki historii świata, to także po to, by gdzieś ustalać swoją hierarchię wartości. W pewnym sensie Iliada i Odyseja to są bajki terapeutyczne, dlatego że jedna mówi, że trzeba być wytrwałym w walce, a druga, że trzeba być wytrwałym w podróży.
Uważam, że w ogóle tworzenie dla dzieci, czy to będzie teatr, czy pisanie książek, to sztuka bardzo trudna, wymagająca, gdyż trzeba mówić prosto. Kiedy młody widz zaczyna się kręcić, to znaczy, że go nie interesuje i nie wykonaliśmy zadania. Podobnie z czytaniem książek. Praca dla dzieci, tworzenie dla nich jest dobrym egzaminem dla każdego artysty. Chyba trudno oszukać dzieci. Trzeba więcej od siebie wymagać.
Dziękuję za rozmowę.